Zamknięte podziemne przejście, zero ludzi, tylko radiowozy stojące przed bramami i handlarze owijający kwiaty ochronną włókniną. Tak wyglądają dziś poznańskie cmentarze.
Na straganach nie ma wielu handlowców, bo większość sprzedała to, co miała na miejscu wczoraj, no i jak się dowiedzieli o decyzji premiera, to nowego towaru nie przywozili. No i dziś już mało kto przyszedł do pracy. Bo po co? Kilka osób tylko się kręci, zawijając kwiaty, żeby je ochronić przed chłodem. Są w doniczkach, może wytrzymają te trzy dni. A może nie.
– Doniczkowe i znicze to jeszcze pół biedy, one mogą poczekać – mówi pani Maria Nowak, która jest emerytką, ale całe życie pracowała w handlu, a teraz pomaga w rodzinnej firmie ogrodniczej. – Ale te cięte będą się nadawały tylko do wyrzucenia, a one są najdroższe. No i ta świadomość, że wyrzucasz cały rok pracy ot tak, do kosza… Bo mało kto myśli o tym, że żeby były takie piękne kwiaty jesienią, trzeba się napracować przez cały rok. To nie jest marchewka, że kupujesz nasiona, siejesz, a ona ci rośnie. Tu potrzebny jest specjalistyczny sprzęt, szklarnie, fachowcy z dużą wiedzą, a to wszystko kosztuje.
Pani Maria szacuje, że ich firma będzie stratna na co najmniej 100 tysięcy z powodu tego zamknięcia. jak sobie poradzą – nie wie, bo większość posiadanych pieniędzy wydali na kupno towaru przed świętem.
– Gdybyśmy wiedzieli wcześniej, że zamkną cmentarze, na pewno kupilibyśmy mniej ciętych kwiatów i wieńców, bo doniczkowe mamy z własnych upraw – wyjaśnia. – Ale nie wiedzieliśmy i kupiliśmy, a dla trzech punktów to spory wydatek. Bo mamy stragan nie tylko na Miłostowie, ale też na Junikowie i trzeci przy szklarniach. Wyrzucone cięte kwiaty, średnio 5 zł za sztukę to jeden koszt, gotowe świeże wieńce, których ceny zaczynają się od 10 zł – drugi. Poszło na to około 20 tys. zł na jeden punkt. A pracownicy w szklarniach pracowali normalnie i trzeba im zapłacić normalną pensję. Tyle co sprzedawcom na straganach zapłaci się mniej, bo mniej pracowali, ale to niewiele pomoże.
Zamknięcie straganów przed 1 listopada to jednak nie tylko te doraźne, bieżące koszty. To brak pieniędzy na inwestycje i na czarną godzinę, bo właśnie na to się zbierało przy takich okazjach.
– Branża już dostała w plecy, kiedy wiosną wprowadzono lock down – zwraca uwagę pani Maria. – Wszyscy utrzymywaliśmy się z oszczędności, a ja byłam w najlepszej sytuacji, bo mam emeryturę. Mieliśmy nadzieję, że 1 listopada pozwoli nam trochę załatać te dziury, zebrać pieniądze na zapas, bo nie wiadomo, co będzie w przyszłym roku. A tu taki cios w plecy.
Sam zakaz pani Maria uważa za absurdalny.
– Przecież pracuję przy cmentarzu i widzę, jak to wygląda, dzień w dzień, święto w święto – mówi. – Miłostowo to duży cmentarz i nawet jak wejdzie dużo ludzi to tłoku nie ma, wszyscy się rozchodzą w boczne alejki i każdy stoi przy swoim grobie. Ludzie przychodzą po trzy-cztery osoby, rzadko kiedy więcej, i najczęściej to rodzina, która i tak razem mieszka. Na cmentarzu może chwilę pogadają z krewnymi, jak zdarzy im się spotkać, ale to wszystko. Większy tłok jest w galeriach handlowych i w kościołach, bo w czasie takich świąt to nawet ci mniej wierzący przychodzą na mszę za babcię czy dziadka. Ale ani galerii, ani kościołów jakoś premier nie zamknął. Tylko nam zabrał chleb.
Lilia Łada